Już nie pamiętam ani tytułu ani autora tej sztuki, bo to dawno temu było. Pamiętam, że momentami była dowcipna. W jednej ze scen inteligent zachwycał się sztuką ludową i chcąc zaimponować komuś już nie pamiętam komu, zapytał cepeliowego wytwórcę świątków – ile kosztuje to wspaniałe dzieło? 100 zł – padła odpowiedź. Gdy kupujemy prawdziwą sztukę cena nie gra roli– kontynuował inteligent – a 100 zł to właściwie zapłata symboliczna. To daj pan jeszcze jeden symbol i weź dwa dzieła – podchwycił rezolutny twórca-wytwórca. W tym momencie licealiści, czyli widownia zaśmialiśmy się głośno.
Ile sztuka powinna kosztować? Cenę dyktuje rynek – nasuwa się oczywista odpowiedź. Cóż to jednak jest ten rynek sztuki i w jaki sposób dyktuje cenę. Rankingów, zestawień, porównań i kolejnych niebotycznych rekordów aukcyjnych licytacji nie brakuje. A ile sztuka „powinna” kosztować, żeby malarz, powiedzmy skromny malarz, który zadowoli się średnią krajową, mógł żyć ze swojej sztuki. Spróbujmy policzyć. Nasz malarz zaczyna sprzedawać w wieku 25 lat i dożywa w tym stanie wieku 75 lat. Jego życiowy dochód ze sprzedaży obrazów, jeżeli założymy, że miesięcznie uzyskiwał dochód rzędu średniej krajowej, będzie wynosił 3000 zł (teraz to jest coś koło tego w zaokrągleniu na rękę, czyli netto) przez lat 50 daje sumę 1 800 000 zł. Jeżeli założymy, że nasz malarz sprzedaje jeden obraz miesięcznie za 3000 zł, to wyjdzie nam, że musi ich w swym artystycznym ( długim, bo 50 letnim) życiu sprzedać 600.
Licząc z drugiej strony, czyli od pytania ile obrazów w ciągu życia artysta (wprowadźmy wielkość umowną – średni statystyczny artysta) jest w stanie wprowadzić na tak zwany wolny rynek? Nie wiem. Zakładam, że 50. Wtedy, żeby uzyskać dochód miliona ośmiuset tysięcy złotych musiałby wystawić cenę 36000 złotych za sztukę.
Są to wyliczenia hipotetyczne i „czyste”, bez podatków, procentów od kredytów, ubezpieczeń i innych „kosztów uzyskania dochodu” i pewnie tkwi w nich niejeden błąd, ale obydwie uzyskane tą wielce ułomną metodą liczby; 600 sprzedanych obrazów albo 36 000zł za obraz są wynikiem, który każdego myślącego „ekonomicznie” inwestora zachęciłyby do… szybkiej zmiany branży. W rzeczywistości jest jednak odwrotnie – coraz więcej artystów, coraz większa „produkcja”, coraz większe obroty i coraz większy zamęt.
Więc, cóż to jest ten rynek sztuki i dlaczego, pomimo tylu ekonomicznych absurdów, wciąż pęcznieje? Z czego żyją artyści?
Z „offsetu” – rekompensacyjnej transakcji wiązanej (definicja własna). Reklama, szkolnictwo artystyczne i nie tylko artystyczne, usługi dla ludności, dorywcze prace dekoratorskie, wystawiennicze, scenograficzne, granty, dotacje, stypendia…
Gdy artyści żyją ze swojej sztuki to zwykle przez krótki okres czasu. Nawet, jeśli jest to sławny artysta, to ileż muzeów czy galerii na terenie Polski może zakupić jego dzieła do swojej kolekcji – 10? I jak się zdarzy tyluż kolekcjonerów to wszystko. Mija 5, 10 lat i kto miał kupić ten kupił i już ma i już nie chce więcej. Teraz można jeszcze odcinać kupony od sławy, czyli „offset”, bo na sprzedaż nie ma co liczyć.
Czasami trafi się kariera międzynarodowa, dzięki czemu stan „sprzedajności” można zachować na dłużej.
Nie wiem.
Wiem jedno – ci artyści, których znam nie utrzymują się ze sztuki, ale właśnie z „offsetu”.
Pewien poeta, coraz bardziej zapomniany, twierdził (a raczej powtarzał za artystami), że wszystko jest poezja, że każdy jest poetą. Umarł śmiercią samobójczą i nie doczekał naszej cywilizacji, dla której wszystko jest towarem – również poezja. Dzieło stało się produktem, odbiorca klientem, artysta wytwórcą. Żyjąc i pracując w kulturze konsumpcyjnej, malarz, wytwarzający przedmioty kontemplacyjne, czy idee konceptualne ma olbrzymie trudności ze zdefiniowaniem swojego ekonomicznego statusu na rynku masowej produkcji przedmiotów jednorazowego użytku, gdzie na każdym rogu out-let sąsiaduje z second-handem zapowiadającym codzienną, świeżą dostawę.
Wymaga się tego i od sztuki, która również powinna być świeża. Świeża, to wcale nie znaczy odkrywcza, genialna, przekraczająca, wieczna… Nie, świeża, to znaczy inna od wczorajszej, ale może być przedwczorajsza. Tego już nikt nie będzie pamiętał, gdyż wszyscy czekamy na jutrzejszą dostawę. Wystarczy, że jest aktualna, czyli modna, czyli stadna. Stąd kult młodości, ponieważ młodość jest świeża, dynamiczna. I nie ma co się śmiać z czterdziestoletnich i starszych jeszcze malarzy wystawiających pod szyldem młodej sztuki. Takie są prawa rynku – powiadają. Szkopuł w tym, że te prawa nie mają certyfikatu pewności. Nie ma więc gwarancji, że jeśli będziemy postępowali wedle jakichś zasad (o których myślimy, że są rynkowe) to odniesiemy komercyjny sukces. Wydaje się, że jedyną zasadą rynku sztuki jest brak jakichkolwiek zasad.
Zaczyna rysować się odpowiedź na pytanie, skąd tylu graczy na tym niepewnym parkiecie? Cóż, to jest hazard a nic tak nie wciąga jak nałóg. Chcesz grać na rynku sztuki? Lepiej idź do kasyna, przynajmniej będziesz wiedział, w co grasz i będziesz mógł zastosować jakąś taktykę.
Uprawiając sztukę, inwestując w nią niczego nie osiągniesz ostrożnym obstawianiem małych stawek. Tutaj gra się o wszystko, albo zgarniasz całą pulę, albo giniesz.
To co? Nie uprawiać sztuki? Nie malować, nie pisać wierszy, nie koncertować? No cóż, jeżeli potrafimy się od tego powstrzymać, wyjdzie nam to tylko na zdrowie. Jeżeli jednak przymus tworzenia silniejszy jest od zdrowego rozsądku, to trzeba mieć jakieś źródło utrzymania.
Śpiewa pieśniarz, że wszyscy artyści to prostytutki. Powiedziałbym, że wszyscy artyści to raczej kelnerzy, kucharze, subiekci. Prostytuować się potrafią tylko nieliczni. Trzeba przecież znaleźć klienta, i to dzianego.
Złoty podział, złoty środek, równowaga kompozycji dająca nam poczucie harmonii. Podobno sprawdza się również w ekonomii. Otóż tam gdzie bogactwo (nazywane teraz przychodem krajowym brutto PKB) rozkłada się na społeczeństwie (!) równomiernie, czyli w graficznym przedstawieniu zbliżone jest wyglądem do krzywej Gaussa, zwanej też rozkładem NORMALNYM , tam gospodarka, nauka i kultura rozwijają się najlepiej.
Niestety, momenty takiego rozkładu bogactwa trafiają się w życiu państw niezwykle rzadko i trwają krótko.
Historia ekonomii mówi nam, że w dziejach naszego kraju okres największego, zrównoważonego wzrostu przypadał na czasy Polski szlacheckiej. Upadek rozpoczął się w momencie, gdy z Polski szlacheckiej zaczęliśmy się stawać Polską magnacką.
Historia nie rządzi się jakimiś szczególnymi prawami (duch dziejów i tym podobne brednie), ani nie jest nas w stanie niczego nauczyć. Zasobna jest za to w przykłady, analogie, mity, porównania, parabole i biografie. Zwykle, gdy mówi się o „złotym wieku”, który podobno panował w przeszłości, to chodzi właśnie o okres takiego zrównoważonego rozkładu bogactwa. Umiar i złoty środek są gwarancją dobrostanu społecznego. Tak jak bieda degraduje, bogactwo degeneruje.
I współcześnie przeżywamy taki właśnie moment ekonomicznego przełamania; albo staniemy się społeczeństwem obywatelskim ze zrównoważonym rozkładem bogactwa, albo zamienimy się w państwowo-prywatną korporację i runiemy na twarz.
Jak to opisuje Simon Haupt w książce „Muzeum zaginionych dzieł”, sprawcą całego zamieszania na rynku sztuki był Peter Cecil Wilson, były agent M15 (co potwierdza popularną u nas tezę, że za wszystkim stoją służby), a datą graniczną 15 października 1958 roku, kiedy to Wilson, wtedy już prezes Sothby`s organizuje aukcję na której pada rekord sprzedaży. Chłopiec w czerwonej kamizelce Paula Cezannea sprzedany został za 220 000 funtów. Sama licytacja przebiegała w atmosferze wydarzenia medialnego i stała się od tej pory obowiązkowym, nobilitującym zwyczajem światowej finansjery – zaczęło się liczyć nie tylko, co się kupuje, ale też to, kto kupuje i za ile. Houpt podaje, że w ciągu 41 lat roczna wartość sprzedaży Sothby`s i Christie`s wzrosła ponad dwustukrotnie. W 1958 roku obroty zamknęły się sumą 25 mln dolarów by w roku 1989 osiągnąć 5 miliardów ignorując po drodze kolejne kryzysy.
W ciągu tych lat w świecie sztuki zadomowiła się postać kolekcjonera, obecnie coraz częściej nazywanego inwestorem. Raport RAND Corporation (amerykański think tank i organizacja badawcza non-profit), opublikowany w 2005 roku sugeruje, że „kolekcjonerzy kierujący się przy zakupach potencjałem inwestycyjnym dzieła sztuki, a nie właściwymi mu istotnymi cechami, takimi jak piękno, warsztat i wgląd w ludzką kondycję, przelicytowali i wyparli z rynku innych miłośników stuki oraz najbardziej liczące się muzea świata.”
Jak to się mówi? Konsekwencje tego stanu rzeczy są daleko idące. Jakoś tak. I trudno połapać się w tym gąszczu.
Pieniądze są w życiu ważne. Owszem, ale pieniądze są w życiu najważniejsze to cyniczna wersja tej życiowej mądrości. Na szczęście zwykle dochodzimy do niej dość późno, gdy życia albo pieniędzy nie mamy już zbyt wiele. Pieniądze są jak tlen w powietrzu. Żeby żyć, musimy oddychać. Gdy tlenu jest wystarczająca ilość, nie myślimy o oddychaniu – żyjemy. Dopiero, gdy zaczyna go brakować – dusimy się. Ale powietrze zbytnio natlenione też jest dla zdrowia niebezpieczne.
Pieniądz zajął miejsce sztuki. Stał się Wielkim Kreatorem. Tak się rozsmakował w swojej nowej funkcji, że z coraz większym trudem przychodzi mu pełnić rolę pieniądza.
W niecały rok po londyńskiej licytacji Wilsona pojawiłem się na świecie. To było dziwne miejsce. W drewnianym domu bez kanalizacji i wodociągu na przedmieściach powiatowego miasta wydałem pierwszy okrzyk zdziwienia. Urodziłem się w kraju oddzielonym politycznie od reszty świata i przez połowę swojego dotychczasowego życia wiedzę o tym świecie czerpałem z wyobrażeń, opowieści, książek i filmów. Taka też była moja wiedza o sztuce. Z realnym światem sztuki nie miała wiele wspólnego. W moim dziwnym kraju mieszano wówczas romantyczne mity o artyście z biurokratycznym systemem represji w celu uzyskania propagandowej siły oddziaływania na jak najszersze masy ludzkie w celu utrwalenia jedynie słusznego systemu egzystencji. Nikt nie mówił o pieniądzach. One istniały, ale jakoś tak wstydliwie, jako niechciany spodek po poprzednim systemie. A jeszcze do tego, gdy już na tyle podrosłem, że mogłem zdawać maturę dotarła do nas na fali rock and rolla hippisowska rewolta, a wraz z nią pogarda dla forsy, władzy (zwłaszcza rodziców) i bogaczy.
Chociaż ich nie widziałem „na żywo”, to znałem z reprodukcji, dzieła Picassa, Matissa, Pollocka, Duchampa. Pomimo tego, że informacje o nich docierały do mnie swobodnie, to jednak egzystowały w jakiejś wirtualnej chmurze, jakbyśmy teraz powiedzieli, i nie ocierały się o moją rzeczywistość. Byłem w stanie wyobrazić sobie, że te dzieła wiszą w jakimś, oczywiście państwowym muzeum, ale że można je kupić w galerii albo na aukcji? No, bez żartów! To były raczej idee niż przedmioty.
O sztuce mówiono wzniośle i uczenie. W szkołach uczono jak na nią patrzeć i przeżywać, jak ją analizować w kontekście historycznym czy filozoficznym, ale nigdy ekonomicznym.
Dość późno, bo dopiero w roku 1993 ukazał się esej Zbigniewa Herberta zatytułowany „Cena sztuki”. Autor próbował analizować ceny obrazów w siedemnastowiecznej Holandii.
A tymczasem obroty rosły, a my, do niedawna mieszkańcy Atlantydy staliśmy się mieszkańcami Nowego Świata, jako naród, któremu się lepiej powiodło. I tylko nieliczni, którzy otarli się o tamtą, Zachodnią rzeczywistość zdawali sobie sprawę z tego, co się święci. Malarz Jan Cybis tak pisał w liście z roku 1956 do swojego przyjaciela Józefa Czapskiego w związku z otrzymaną nagrodą: Wielki handel sztuką, takie instytucje jak Guggenheim, wszelki snobizm, jako pomagier szukają wedet, aby je puścić z wielkim hałasem w ruch i żyć z nich. Takich wedet malarskich nie potrzeba im wiele. Czym mniej, tym lepiej. Nie chodzi przy tym, jak wiesz, o jakość malarską, chodzi tylko o cechy frapujące. Mechanizm jest kapitalistyczny, nie społeczny. Że często trafiają na artystów dobrych, to nie z miłości do sztuki, i nie zmienia to podstaw do oceny. Bonnard był im niepotrzebny przez dziesiątki lat. Oto co myślę o szczęśliwym wypadku, który mi przyniósł 1000 dolarów. Naturalnie, że chciałbym, jak każdy, zostać wedetą, ale obejdzie się również bez tego; wedetą główną, bo małą zostałem(…) W sumie jestem przekonany, że ten system ? kapitalistyczny ? przynosi więcej szkody niż pożytku. Socjalizm o sztuce w ogóle jeszcze nie pomyślał. A my? W tym bałaganie. Ranieni, obrażani, bici na każdym kroku. My jesteśmy skazani wyłącznie na siebie i na to trochę wzajemnej przyjaźni.
PS. Na bankiecie w Hotel de Grillon ani jeden toast nie został wzniesiony na cześć sztuki czy artystów.( Jan Cybis, Notatki malarskie, s.)
Łatwo można się pogubić, gdy się pisze o pieniądzach. Wykształcenie, wiedza pomaga w zrozumieniu tak zwanych rynkowych mechanizmów, ale jest trudna do zdobycia. Humaniści żonglujący pojęciami i proponujący wciąż nowe idee są jak manufaktura w porównaniu z fabryką ekonomicznych analityków i ekspertów – pytanie – czy aby ekonomia na pewno jest nauką?
W moim już całkiem dorosłym życiu pojawiły się nagle, dosłownie z dnia na dzień „pieniądze” a wraz z nimi „podaż”, „popyt”, „giełda”, „inflacja” (wtedy „hiperinflacja”), „podatek”, „inwestycja”…
Dyskusje o sztuce umilkły. Artyści zamienili się w biznesmenów.
Po długich latach zawziętej kontestacji koniecznych i objawionych prawd ekonomii politycznej socjalizmu braliśmy swoje sprawy w swoje ręce, aby stworzyć klasę średnią. Poznawaliśmy siłę (a raczej słabość) swoich pieniędzy. Mniej więcej w tym samym czasie, gdy w polskiej telewizji zdychał „Pegaz” w „Wiadomościach” zawiadomiono polskie społeczeństwo o międzynarodowym sukcesie polskiego artysty Wilhelma Sasnala, podając kwotę, za jaką został sprzedany jego obraz. Społeczeństwo w końcu zrozumiało, o co w tej sztuce chodzi.
Prawdy objawione zastąpione zostały prawdami oczywistymi i każdy już wiedział, że jeśli nie wiadomo, o co chodzi to chodzi o pieniądze. Sukces mógł być już tylko komercyjny, sławni mogli być już tylko celebryci, mówiąc o wartościach myślano o cenie.
A tym czasem obroty stale rosną, bogaci stają się coraz bogatsi, a sztuka coraz cenniejsza.
To są takie obserwacje „zza płota”. Nigdy tam nie byłem, miodu wina nie piłem. Może dlatego, że nie traktowałem sztuki jak biznesu choć uważam, że robienie biznesu jest sztuką. Żeby powiedzieć coś sensownego o tak zwanym rynku sztuki należałoby się oprzeć na badaniach. One są, ale mówią jedynie, że obroty rosną, a ceny, mimo kolejnych kryzysów, nie spadają. W metropoliach dzielnice galerii i muzeów są już normą, artystów też przybywa, pytanie, jaki procent zysków (to nowe, chyba najważniejsze słowo) do nich dociera i jak ten utarg rozkłada się statystycznie? Jak wielu z nich ma w nim bezpośredni udział?
Mówi się i powtarza, że pojawienie się rynku sztuki dało artyście wolność tworzenia. Teraz może śpiewać razem z Muzami, spisywać strofy dyktowane mu przez daimoniona i gonić wizje śnione o brzasku. Jeśli klient zechce, może sobie takie dzieło kupić. Artysta wreszcie uwolnił się od Mecenasa (zwłaszcza tego państwowego), który narzucał mu swoją wolę krępując i ograniczając wolność kreacji. Czy aby na pewno?
Kto chce, niech dyskutuje! Tylko czy warto dyskutować z ideologią?
Pieniądz, Wielki Kreator uwolniony od wszelkich dotychczasowych ograniczeń, zyskał na niespotykaną dotąd skalę siłę sprawczą. Stał się nieobliczalnym żywiołem, który przetacza się po naszej światowej cywilizacji. Przewraca państwa, namaszcza nowych władców, przerzuca milionowe rzesze ludzkie z miejsca na miejsce, trawi głodem, syci bogactwem. Coraz szybciej i gwałtowniej w rytmie nowych, wyrafinowanych technologii. Naprędce przyswojona ideologia poucza nas, że nie ma nic za darmo. Koszty przemiany pieniądza w Wielkiego Kreatora często przewyższają wartość dzieł, które tak swobodnie tworzy.
Już na samym wstępie eseju „Cena sztuki” Zbigniew Herbert ostrzega nas i siebie, że mamy więc do czynienia z bestią trudną do opisania i lepiej zawczasu uświadomić to sobie. Herbert spróbował opisać „bestię”, która grasowała w siedemnastowiecznej Holandii. Pomimo obaw podjął się tego trudu, ponieważ uważał, że lepsze to, bardziej uczciwe niż patos i sentymentalne westchnienia, w których lubują się autorzy vies romancees pisanych dla czułych serc.
W ostatnich akapitach, konfrontując współczesność z tamtymi czasami dochodzi do wniosku, że oni, dawni mistrzowie mieli lepiej. Można im tylko zazdrościć. Jakiekolwiek były nędze i blaski, zawody i klęski ich kariery, rola ich w społeczeństwie, ich miejsce na ziemi były niekwestionowane, zawód uznany powszechnie i tak oczywisty jak zawód rzeźnika, krawca czy piekarza. Dzisiaj nie tylko malarze, ale również poeci czy muzycy głowią się, co wpisać w rubryce „zawód”. Dlatego też malarze holenderscy XVII w. pozostawili po sobie tak wiele obrazów a tak mało pism teoretycznych i autobiograficznych. Po prostu nie musieli niczego usprawiedliwiać i przed nikim nie musieli się tłumaczyć. Stali twardo na ziemi mocno uczepieni otaczającej ich rzeczywistości.
To my jesteśmy ubodzy, bardzo ubodzy. Znakomita część sztuki współczesnej opowiada się po stronie chaosu, gestykuluje w pustce albo mówi o historii własnej, jałowej duszy. Taka jest pewnie cena wolności; oderwanie, chaos i pustka, wyrachowanie, cynizm, nihilizm, pogarda i wstręt. Piękno, prawda, dobro, miłość, wiara, nadzieja zostały przehandlowane.
Herbert nie bez przyczyny wybrał Holandię; olbrzymia podarz wielokrotnie przewyższająca popyt, obrót dziełami niczym aukcjami, spekulacja (przykład damy z Rotterdamu sprzedającej 180 obrazów za 352 guldeny), umowy długoterminowe (malarz spłacający obrazami pożyczkę zaciągniętą na zakup domu), windowanie cen, chciwe czyhanie na okazję, wymuszona olbrzymią konkurencją specjalizacja, gnębiący większość malarzy ciągły brak środków do życia zmuszający do łatania budżetu (od malowania szyldów do rękodzieła) kontrastujący z bogactwem nielicznych, którym się powiodło. Atmosfera hazardu, ciągłego wypatrywania potencjalnego nabywcy. Co nam to przypomina?
Gdybyśmy chcieli jeszcze bardziej przybliżyć te analogie, należałoby się zająć liczbami, chociaż sam autor kpi z badaczy, którzy w swych opracowaniach na temat rynku sztuki sypią z rękawa florenami i guldenami, aby olśnić czytelnika i nadać swej biednej wiedzy splendor nauki ścisłej, prawie matematycznej. Sam jednak podaje kilka liczb; otóż wywalczona w ciężkich bojach przez robotników niewykwalifikowanych tygodniowa płaca minimalna ustalona została na 7 guldenów.
Ustalono, że 1287zł, tyle dostanie „do ręki” najniżej opłacany pracownik w Polsce w roku 2015. Czyli tydzień musi przeżyć za 321,75 zł. Idąc za tym porównawczym wyliczeniem, które za podstawę przyjmuje wysokość płacy minimalnej w ówczesnej Holandii i obecnej Polsce możemy policzyć, że jeden gulden wart był 45,96 zł.
Kolejną wielkością, jaką podaje Herbert jest przeciętna cena obrazu. Obliczył ją J.M.Monties po zbadaniu 52 inwentarzy z lat 1617-1672 z archiwów Delft. Wyszło mu, że średnio za oraz płacono16,6 guldenów. Przeliczając to na złotówki po ustalonym przez nas kursie wychodzi: 16,6 x 45,96 co daje 762,94 zł.
I jaszcze jedno. W domach siedemnastowiecznej Holandii, nawet tych należących do średnio – i mniej zamożnych mieszczan znajdowało się – rzecz niespotykana gdziekolwiek indziej – sto, dwieście, a nawet więcej obrazów. Można powiedzieć, że ówczesna klasa średnia żyła wśród obrazów. Dosłownie.
I tutaj analogia się kończy, a zaczyna przeciwieństwo. Mam sporo przyjaciół, znajomych, których przezywa się teraz klasą średnią, a wcześniej inteligencją pracującą, bywałem też w wielu, zamieszkiwanych przez tę „grupę społeczną” domach. Pusto, dosłownie pusto. Jak w kościele po reformacji. Ikonoklazm. Jeżeli jest już jakaś sztuka to zbłąkana. Są oczywiście wyjątki. Obrazy owszem, wiszą, ale trudno dopatrzeć się cen, gdyż obecni właściciele zostali obdarowani przez zaprzyjaźnionego artystę albo przez przodków. Tych co świadomie nabyli sztukę i wiedzą co mają znam dosłownie kilkoro.
Świadomość dopiero się rodzi; wiedzą już, że dobrze jest mieć w swoim najbliższym otoczeniu sztukę, być właścicielem, posiadaczem nie tylko tego i owego, ale i obrazu choćby (albo najlepiej) olejnego.
Są jednak bezradni; bez wiedzy i rozeznania myśl o kupieniu napotyka mur nie do zdobycia. Ile to kosztuje? I czy to jest naprawdę tyle warte? Jak to jest wyceniane? Czy liczy się wielkość, czy technika?
Ponieważ wydaje im się, że powinienem znać odpowiedzi na te pytania, coraz częściej zamęczają mnie nimi. Problem w tym, że ja, tak samo jak oni, też jestem bezradny – nie dość, że nie mam komu sprzedawać (bo oni jednak wciąż nie kupują) to jeszcze nie wiem za ile.
Zauważyłem, że sobie radzą w ten sposób: zamiast kupować obraz, kupują bilet na samolot a potem bilet do tego lub tamtego sławnego muzeum w sławnym mieście i obcują ze sztuką chwilowo i masowo. Masowo, ponieważ stali się już ofiarami przemysłu turystycznego.
W tym roku byłem w Holandii. W Amsterdamie zrezygnowałem z Muzeum van Gogha i Rijksmuseum. Nie chciałem być częścią rojowiska. Udało mi się zaliczyć (to jest to słowo!) Stijdlikmuseum, dość luźne i muzeum Fransa Halsa w Haarlemie, prawie puste, nie licząc gości weselnych pary, która postanowiła przysięgać sobie wierność wśród obrazów opiewających mieszczańskie zalety. Spokojna kontemplacja, niemożliwa już do osiągnięcia w zatłoczonych muzeach Amsterdamu i tylu innych.
Nie mam nic przeciwko muzeum, ale te, które stały się częścią kultury masowej omijam szerokim łukiem. Naprawdę lepiej mieć średniej klasy obraz na własnej ścianie, niż przepychać się w tłumie do arcydzieła.
Amsterdamczyków łatwo jest podglądać, nie mają zwyczaju zasłaniać okien. Patrzyłem i mogę powiedzieć, że teraz Holendrzy żyją wśród książek. Wszędzie ich pełno, piętrzą się w domach, wylegają na uliczne stragany i zapełniają po brzegi antykwariaty. Liczne księgarnie proponują wielojęzyczne wydania. Mniej widziałem kwiatów (nie licząc indyjskich konopi), a obrazów i galerii jeszcze mniej, a jeśli się trafiły, to słabe.
Podobno jeszcze tylko niemiecka klasa średnia kupuje w Europie obrazy, w każdym razie kupowała do roku 2008. I dlatego w Berlinie galerie i artyści są tak liczni. Uśmiech fortuny, łaska losu częściej zdarzają się w krajach zamożnych i wszyscy po cichu na to liczą.
Doprawdy trudno opukać ten temat – ma tyle stron z każdej strony.
Cena sztuki to wielkość subiektywna i chimeryczna. Nie zawiera żadnych istotnych informacji ani co do wartości artystycznej ani rynkowej. Po prostu płacimy ażeby transakcja doszła do skutku, ale ignorowanie sztuki, jako towaru jest czymś dziwnym.
Wchodzę do galerii w centrum Warszawy. Na ścianach obrazy, pod nimi „tabliczki znamionowe” autor, rozmiar, technika, data, czasem krótki tekst. Brak cen. Na stoliku pryzma katalogów. Jest cena – 10zł. W środku to samo, co na „tabliczkach znamionowych” + reprodukcje + biografia autora. Brak cen. Pojawia się pani, patrzy na ślady błota, które pozostawiłem na nieskazitelnie czystej podłodze. Cen nie zna. Dziwne.
Trudno, cenę w końcu trzeba podać. Można nawet spróbować się z niej wytłumaczyć. Opowiadam się za ceną „holenderską”. W moim przekonaniu sztuce należałoby przywrócić ludzki wymiar, oddać ją człowiekowi, ponieważ jest mu ona potrzebna do życia. To jest miłość, której nie powinniśmy się wstydzić. Bo już jednak coś się zmienia, powoli (slow), ludzka rodzina zaczęła obracać się twarzą do siebie. Polubiliśmy nowe słowa; kreatywność, aktywność, empatia, wspólnota, samorząd, ekologia. Jeszcze nami kręci konsumpcyjna wirówka i goni strach przed przyszłością, którą trzeba zabezpieczyć, ale też coraz częściej zaglądamy do FB, żeby sprawdzić skąd przychodzimy, kim jesteśmy i dokąd zmierzamy. W końcu pojawiła się refleksja, a ona zwykle prowadzi do zmian. Żadni tam kolekcjonerzy, muzea sztuki ponowoczesnej, fundacje czy banki, ale średniacy, mieszczanie, inteligenci, słoiki, lemingi czy jak ich tam zwał powinni odzyskać kontakt ze sztuką. Większość twórców wywodzi się właśnie z tych środowisk. Żyjemy i pracujemy wśród nich i dla nich i cena naszej pracy powinna to uwzględniać.
Dlatego, gdy proszę by zapłacono mi „średnią krajową” (obecnie jakieś 2900zł) za obraz, który malowałem przez miesiąc czasu, to uważam, że podaję cenę uczciwą, cokolwiek to znaczy.
Za grafiki żądam „średniej holenderskiej” czyli teraz jest to, jak już wyliczyłem 762,94zł.
Obraz jest tworem jedno-egzemplarzowym. Ten ekskluzywizm przyciąga do sztuki tak wielu amatorów wszelkiego rodzaju transakcji, od mafii po rządy. Przyszło nam żyć w czasach internetu i multimediów. Obraz namalowany na płótnie ma za konkurenta wyświetlany na płótnie film. Miliony komputerowych i telewizyjnych obrazów, witryny sklepów, bilbordy, reklamy, smartfony, tablety i co tam jeszcze wymyślono. Holenderski mieszczanin, żeby żyć wśród obrazów musiał je sobie kupić i miał do wyboru malarstwo lub grafikę. My, teraz, czy tego chcemy (zwykle już nie chcemy), żyjemy w otoczeniu agresywnie kolorowych, ruchomych, metodycznie i naukowo spreparowanych obrazów. Obrazy malowane to jest jakiś archaizm w porównaniu z projekcją obrazów. A to wszystko może się jeszcze multiplikować i odtwarzać w nieskończoność z taką samą jakością. I jeszcze trzeba to wszystko sprzedać. Jak sprzedać tanio, ale z zyskiem? Odpowiedź jest prosta – trzeba sprzedać dużo.
Artysta i owszem, czasami sprzedaje tanio, ale zwykle niewielką ilość gdyż nie produkuje dla masowego odbiorcy, chociaż o niego konkuruje, albowiem wszyscy potencjalni nabywcy należą już bez wyjątku do tej kategorii.
Malarz ma najgorzej. Za kompozytorem, pisarzem, filmowcem stoi prawo autorskie, za malarzem jedynie prawo własności. Muzyk każe sobie płacić za każde publiczne odtworzenie raz przez niego nagranego utworu. Malarz nie dostanie tantiem od każdego rzuconego w stronę jego obrazu spojrzenia. Nie dostaje procentu ze sprzedaży biletów w muzeum eksponującym jego prace. Zapłata jest zwykle jednorazowa – jak w pornobiznesie.
Do tego często pracuje bez zamówienia i budżetu, tłumacząc to powołaniem i wewnętrzną potrzebą. Po co płacić komuś za coś, co i tak będzie robił?
A więc jedyną nadzieją pozostaje wysoka wygrana w fantowej loterii o nazwie „Rynek & Sztuka”?
Tak było dotąd i tak jest nadal, a może jeszcze bardziej. Ale, tak dalej być nie może – myślę sobie – przecież te wszystkie średniaki, tak dalekie od sztuki, niechętne jej, często wręcz nienawidzące jej, w końcu zrozumieją, że bez niej zginą.
Późną letnią nocą przy plenerowym ognisku pocieszał nas (a siebie jeszcze bardziej) kolega malarz: zobaczcie, oni już prawie wszystko mają; domy, samochody, obleciany świat, odchowane dzieci i zaczynają już widzieć, że brakuje im sztuki. Zobaczycie, jutro zaczną kupować.
Andrzej już nie zdoła sprawdzić swego proroctwa. Zmarł kilka lat temu. A ja myślę, że ono ma szansę spełnić się nie wtedy, gdy średniacy nasycą się. Na to manipulująca nimi niewidzialna ręka rynku nigdy nie pozwoli. Ale jeśli przestaną się bać i zaczną czytać klasyków…
No dobrze zostawmy to już.